
Jakiś czas temu jechałem pociągiem z Radomia do Katowic. Podróż jak podróż. Małe miasto. Krótki skład. Nic specjalnego – ani dzień, ani pociąg, ani pasażerowie. Poza jedną pasażerką. Na jednej ze stacji do naszego przedziału wpadła chmura gradowa. Młoda kobieta gwałtownie otworzyła drzwi. Bez słowa podeszłą do najdalszego kąta rzuciła obok torebkę i usiadła. Powiało chłodem. Mina na dość przeciętnej twarzy z trądzikiem jasno sygnalizowała: „bez kija nie podchodź”. Ponieważ wsiadających było niewielu już po kilku minutach pojawił się u nas konduktor. Kobieta nie odpowiedziała na powitanie tylko nie patrząc na niego wyciągnęła rękę z biletem. Po wyjściu konduktora z torebki zaczęły wyłaniać się różnego rodzaju saszetki, pomadki, pędzelki, cienie, kredki, tusze. Dziewczyna nie zwracając uwagi na podróżnych wcierała, poprawiała, malował wpatrując się w lusterko, które postawiła na stoliku. Jakieś 150 g kosmetyków później do naszego przedziału wpakował się ponownie konduktor.